Sylwetka - Adam Woźniak
02.12.99
Kapitan jachtowy, pracownik naukowy Zakładu Żeglarstwa Akademii Wychowania Fizycznego w Gdańsku, członek gdańskiej kapitańskiej komisji egzaminacyjnej, mistrzowski regatowiec, ojciec regatowców, wieloletni Komandor Yacht Clubu "Stal" w Gdyni, lat 56.

Tekst w ramce to tylko wyciąg z "curriculum vitae". Po prostu - lakoniczna notka biograficzna, za którą stoi barwna postać znanego żeglarza morskiego. Z Adamem przyjaźnię się od 20 lat, z nim toczyłem boje (do upadłego!) na kilku sejmikach, on gościł na stronach moich książek, on wyśmiał moje zaproszenie do Głównej Komisji Morskiej, u niego dostałem notę "dobry" na cząstkowym egzaminie przed kapitańskim "rozbojem" ale też ze mną konsultował tekst swojej pracy doktorskiej Oto bez podtekstów nasza rozmówka na temat żeglarskich dróg życia Adama Woźniaka.

Jerzy Kuliński Adaśku - nosisz się po kaszubsku, jesteś Kaszeba?
Adam Woźniak Prawie, urodziłem się Ostpreussen, ale od niemowlęcia mieszkałem we Wrzeszczu. Tu chodziłem do szkoły, uczyłem się bardzo dobrze choć byłem najgrubszy w klasie. Już w szóstej klasie rzuciłem palenie, tak - aby w siódmej, godnie wstąpić do harcerstwa. Warto wiedzieć, że tradycje wileńskiej AK były mojej drużynie troskliwie pielęgnowane.
J.K. I jako harcerz trafiłeś na obóz żeglarski?
A.W. Gorzej, znacznie gorzej. W roku 1960, jako licealistę, od razu zabrano mnie w rejs morski na starej "Iskrze". Byłem najmłodszym załogantem i do tego "obcym" w tym środowisku. Zatem obrywałem od "druhów" zdrowo ale przewaga była po mojej stronie bo nie rzygałem. Oni gdy rzygali to byli bardzo mili. A jedzenia było obfite i smaczne.
J.K. Obserwacje zachowań absolwentów szkół morskich potwierdzają, ze kandydackie rejsy na żaglowcach zniechęcają do żeglarstwa.
A.W. Ze mną było inaczej. Od tej pory starałem się żeglować, na czym tylko się dało. Nawet na "Omedze" z masztem od ... kajaka. Zarażałem otoczenie rówieśników, aż w końcu, wraz z moją drużyną harcerską wstąpiłem do Yacht Clubu "Stal", któremu dochowuję wierności do dziś.
J.K. I zagoniono was natychmiast do skrobania kadłubów?
A.W. To też, ale bardziej pamiętam, że pierwszym moim instruktorem był wyjątkowy cymbał znany powszechnie jako "kawużet". Drugim był Tomek Zydler ale ten umiał mi zaimponować.
J.K. Z palcem w buzi przygladałeś się "Zydze"?
A.W. Nie, w tym wieku palca używałem już do czego innego. W każdym bądź razie skrzyknęliśmy się w grupkę kilku studentów (w tym mój brat) aby ostro żeglować na "Wydze". Oczywiście regatowo, wtedy na Zatoce inaczej się nie żeglowało. Naszym hersztem przez kilka lat był Bronek Tarnacki. Po nim też odziedziczyłem opiekuństwo "Lewantera". Jak pamiętasz - "Taurusy" to były prawdziwe klejnoty naszej floty jachtowej, dowodzili na nich naprawdę najlepsi polscy regatowcy morscy.
J.K. No to jak Ci tam szło?
A.W. Nieźle, cztery sezony w klasie "One Tone", później w III IOR dały ni 2 srebrne i 2 brązowe medale MŻMP. Jak pamiętasz - złote medale były zawsze udziałem szczeciniaków z "Karfi". Największy "beat" na "Lewanterze" to zdarzył się podczas "Polskiego Tygodnia Bałtyku" - zorganizowanego przez naszego kumpla z TV, znanego powszechnie (z innej strony) - Macieja Szczepańskiego. Wtedy to wygraliśmy po ciężkim boju - piekielnie ........ flauciarskie regaty. Sukces nasz zdzierżył medialno-polityczną konkurencję z Hermaszewskim, który akurat na tego "Sojuza" dostał miejscówkę. Od czasu tych zawistnicy mawiają, że żeglarz ze mnie żaden, ale mam bardzo dobre załogi. Jako facet zgodny - no, co gały wybałuszasz ? no nie ? - przyznając im rację, życzę sukcesów w poszukiwaniu równie dobrych teamów.
J.K. W końcu jednak z "Lewantera Cię wysadzono"...
A.W. To nie tak. Już w 1979 (pisałem o tym w "Żaglach") nabrałem pesymistycznych przeczuć, co do przyszłości naszych "dużych morskich" i przesiadłem do "QT" czyli na Dufoura 24, o pięknej nazwie "Mistral", na której żegluję do dziś...
J.K. ...piękna łódka, ostatnia z ładnych wśród regatowych potworków...
A.W. Wyjątkowo się zgadzamy, ale nie zbijaj mnie z tropu bo zapomnę o najważniejszym. Otóż na "Mistralu" w latach 1981 oraz 1989 zdobyłem złoto w klasie "C-24". Później ustąpiłem młodszym kolegom, z którymi żeglowali moi dorastający synowie. Zaklepałem sobie rolę trenera, managera, kibica aby mieć ich na oku.
Adam Woźniak - 36 lat temu
Ostatni medal (brązowy) trafił mi się w IMS w roku 1998. Synowie nie mogli popłynąć, załogę zestawiłem z młodziutkich ale bardzo ambitnych i wyszło ........nieźle. A w międzyczasie to udzielałem się społecznie jako prezes Związku Klasy Narodowej "C-24" oraz Morskiej Komisji Sportowej PZŻ.
J.K. Rozumiem, to były piękne wagary, ale przecież trzeba było chodzić do szkółki.
A.W. No właśnie, ale to też było pasmo ustawicznych sukcesów. Na studiach geograficznych na gdańskiej WSP (to było tak dawno, że jeszcze nie było uniwersytetu) byłem, nie uwierzysz.....wzorowym studentem. Ustanowione wówczas nagrody "Czerwonrj Róży" były dla mnie chlebem powszednim. Także stypendium naukowe. Poważnie ! Wyglądało na to, że zostanę "uczonym". Splot okoliczności wokół uczuć do kobiety - spowodował, że zostałem nauczycielem geografii na jednej fajnej wsi żuławskiej. Z owym okresem wiąże się wstydliwa "tajemnica"; nie chcieli mnie przyjąć do milicji, chociaż taki szukali.. Czekam na dostęp do teczek aby dowiedzieć się - dlaczego?
J.K. I co - wyrzucili Cię z tej żuławskiej szkoły?
A.W. Wytrzymałem tam całe 3 lata. W 1969 byłem już kierownikiem klubu "Stal". Nawet nie podejrzewałem wkroczenia na nową drogę życia. Okazało się nią szkolenie żeglarzy, czym zajmuję się do dziś...
J.K. Wiem, wiem - z pomostu "Neptuna" nie raz podziwialiśmy Twoje marcowe, kwietniowe manewrówki ze studentami - celebrowane podczas sypiącego śniegu. "Neptunowcy" mówią, że ten to ma zdrowie.
A.W. A mam i długo jeszcze będę miał. A więc szkoliłem w "Stali". Później w CWM ZHP, co sprawiło, że wielu w kraju poznało mnie z dobrej i złej strony. Aby szkolić na co raz wyższe stopnie - sam musiałem wspinać się po długiej drabinie. Nie szło po maśle - 5 kolejnych stopni pokonałem w 8 podejściach. Przekonałem się, że po oblanym egzaminie się nie umiera a z krwią na zębach mi do twarzy. Podczas tych egzaminów niejednokrotnie dochodziło do sytuacji śmiesznych. Tak ominął mnie sprawdzian ze śrubkowania (o którym nie miałem pojęcia) bo zaginął klucz od kłódki zamykającej bączek, innym razem egzaminował mnie pewien j.kpt.ż.w., którego ja poprzednio meczyłem na egzaminie na sternika morskiego. Do egzaminu na jachtowego kapitana żeglugi przystąpiłem z czystej próżności bo po prawdzie nie był mi do niczego potrzebny
Po tym nakryciu głowy z daleka poznawano Adama
J.K. No powiedzmy.... przecież chciałeś zostać pracownikiem naukowym AWF.
A.W. Nie, pracownikiem AWF zostałem 5 lat wcześniej. Oprócz pracy ze studentami (a szczególnie ochoczo ze studentkami) zacząłem badania naukowe. Zajmowałem się analizą statystyczną poważniejszych wypadków morskich. To, ze zdarzają się najczęściej jesienią wiedzą wszyscy - chodziło jednak o analizę przyczyn. Drobiazgowe badania pozwoliły na postawienie tez i przeprowadzenia dowodu ich słuszności. Wnioski mówią o tym i o owym.
J.K. Wiem, czytałem, o niektórych zaS pisałem w "Praktyce", w artykułach i referatach okazjonalnych. Ale co dalej?
A.W. Pracę wykonałem pod kierunkiem kpt. Michała Holeca. Sęk w tym, że nie ma jej gdzie obronić Pocieszam się tym, że wyniki badań docierają do zainteresowanych różnymi drogami. Przez publikacje w "Żaglach", jako referaty konferencji bezpieczeństwa.
J.K. W badaniach opierałeś się na orzeczeniach Izb Morskich?
A.W. Oczywiście czytałem je wszystkie, ale istotą pracy badawczej powinny być przede wszystkim materiały źródłowe, ich dogłębna analiza, wyszukiwanie sprzeczności, nielogiczności a jednocześnie budowa alternatywnych hipotez co do powodów i przebiegu wypadków. Wnioski to przeważnie krytyczna ocena wiarygodności zeznań zainteresowanych podczas postępowania dowodowego. Wiele dochodzeń powypadkowych jachtów są celowo utrudniane i przeinaczane, co uniemożliwia zespołom orzekającym Izb Morskich dojścia prawdy.
J.K. Jestem przekonany, że masz rację. Choćby na przykładach zagłady "Centaura" i wrobienia "Oldboya" w zatopienie łodzi rybackiej. Ale kiedyś widziano Cię póżną jesienią, jak puszczałeś z wiatrem papierowe stateczki na Basenie Jachtowym w Gdyni?
A.W. Badacze robią różne eksperymenty wyglądające na zabawę. Ale to nie były papierowe okręciki. Prowadziłem pomiary prędkości dryfu ludzi i środków ratunkowych. Przy różnych okazjach moje wątpliwości dotyczyły tej właśnie kwestii. Na jednym z posiedzeń Głównej Komisji Szkolenia podjąłem się obrony stopnia sternika jachtowego w wersji "p.u". Udało się, przekonałem komisję.
Kpt. Adam Wożniak w 1999 roku
J.K. Przypominam sobie. Posądziłem Cię o obronę starego regulaminu stopni.
A.W. Guzik prawda! Walczyłem z obligatoryjnością szkolenia na poszczególne stopnie i nadal walczę. Tu przypominam, że wymaganie przez PZŻ ukończenia szkolenia na stopień sternika jachtowego jest nielegalne. Nasze "lobby instruktorskie" nadmiernie trzęsie się o swoje tyłki. Albo inaczej - nie chce aby jego potężne, a przestarzałe doświadczenia odeszły z nimi na emeryturę. Walczę również z obligatoryjną obecnością dwumasztowców w regulaminach szkoleniowych. Zmęczyłeś mnie - koniec wywiadu!
J.K. Kończysz, kiedy doszliśmy do najciekawszych spraw - Twojego widzenia żeglarstwa.
Adam Wożniak - Innym razem!
Jerzy Kuliński - Dziękuję i za to.

JERZY KULIŃSKI