Powrót na główną
stronę Skocz do
archiwum
Właśnie "neptunowy" jachcik typu "Giga" powrócił do macierzystej przystani. Oczywiście mowa o Hubercie Terentiewie i Mikołaju Tułowiecki, którzy na s/y "Culebra" znowu byli na Alandach. Nie dali się namówić na zachodni Bałtyk, Mały Bełt, Limfjord czy Kattegat. Znowu pociągnęło ich na Alandy, jak tych z Zegrzyńskiego do Mikołajek (lub z Gdańska na Jeziorak). W tym roku podejrzewam żadnej nagrody nie zgarną bo wszystkie zespoły konkursowe już się do ich morskich rejsów przyzwyczaiły. Trudno będzuie przekonać że to rejs wyjątkowy i godny nagrody. Oczywiście, że godny ale wytłumaczcie to jurorom. Naciągnąłem skippera na opowiadanko, które może wywoła jąkąś inicjatywę lub połechce ambicję, zwłaszcza tych żeglujących na wspaniałych "Tangach", "Pegazach" i jeszcze większych (mam na myśli takie ogromne, recepcyjne z otwieraną rufą - nie mylić z "Rogalinem"). W opowaidaniu Huberta jest jednak coś zagadkowego. Oczywiście chodzi o celników. Wygląda na to, że ktoś o podobnym nazwisku musiał w Szwecji zdrowo narozrabiać. Ja już zapomniałem jak wygląda szwedzki celnik. A więc pouczającej lektury. Wyrazy uznania i pytania wysyłajcie bezpośrednio do Autora. Mail na końcu. Specjalnie. Na koniec - miło mi bardzo, że książeczki się przydają. Żyjcie wiecznie! Don Jorge Na prośbę Jerzego Kulińskiego zdaję poniżej krótką relację z tegorocznych poczynań S/Y CULEBRA. CULEBRA to zbudowana w 1981 roku balastowo-mieczowa Giga, długości 6,42 i szerokości 2,10. Zaprojektował ją zmarły już Witold Tobis - wspaniały konstruktor, przed którym chylę czoła bo Jego konstrukcja nigdy mnie nie zawiodła. Dziękuję Panie Witoldzie. Tegoroczny, trzeci z kolei, rejs na trasie Gotlandia, Alandy, szkier szwedzki, odbyliśmy w tym samym składzie co zawsze, czyli Mikołaj Tułowiecki (co-skiper) i ja. Rejs na północ rozpoczęliśmy dopiero 2 sierpnia, gdyż przez dziesięć ostatnich dni lipca czekaliśmy na sprzyjające wiatry. Jednak dzięki tej zwłoce odwiedziliśmy dwa porty, w których "czuć już nowe" - Gdynię i Hel. Gdyński basen jachtowy został przejęty przez miasto w związku z czym pojawili się nowi bosmani, którzy NIE są pracownikami urzędu morskiego, a tylko i na szczęście uprzejmymi poborcami opłaty portowej. Tak, że już nikt nie będzie Was pytał o tablicę dewiacji kompasu, lub kartę pływacką. Ale żeby nie było tak pięknie, to trzeba powiedzieć, że gospodarz portu nie zbudował toalet (po 22 jedynym ratunkiem jest nowo otwarte multikino Gemini obok Błyskawicy) i dalej trzeba "żebrać" o prysznic po klubach. Rzekomo za rok ma się to zmienić i nawet im wierzę. Opłata portowa wynosi 2 zł za metr dł. jachtu. W Helu natomiast stał się cud, gdyż pojawiły się kontenery sanitarne z prysznicami. Fakt że czynne tylko do 22, ale zawsze. Oprócz tego rozpoczęła się budowa falochronu, co spowodowało zanik falowania w porcie. Jeszcze rok i port ten stanie się jednym z lepszych na zatoce. Bosmani są przyjaźnie żeglarzom, podobnie jak i pogranicznicy. Szczerze polecam Wam ten port, czego jeszcze rok temu nie mogłem zrobić. Ale dość tych dygresji. 2 sierpnia odprawiliśmy się z Helu do Mariehamn i po północy wyszliśmy w morze. Po 40 godzinach żeglugi obrzydliwą i rzygliwą "połówką" weszliśmy do Burgsvik na Gotlandii. Kolejne dni spędziliśmy włócząc się po zachodnim brzegu wyspy i jej malutkich porcikach. Nieoceniona okazała się locja Kulińskiego. I nie jest to wazeliniarstwo. Kto nie wierzy, niech spróbuje w nocy wejść do Klintehamn lub Kappelshamn. na Gotlandii bez dobrego opisu portu, szczególnie przy dociskającej "szóstce". W Visby, tradycyjnie już, celnicy wzięli nas za przemytników (może z uwagi na małe echo jakie daje Giga na radarze, po zdjęciu reflektora) i przetrzepali dokładnie cały jacht, szczególnie uważnie oglądając półkilogramową kostkę sera Gouda, w poszukiwaniu narkotyków. Oczywiście byli bardzo uprzejmi. Fachowo podzielili się rolami tak, że jeden udawał "obrego ubeka" - zagadywał nas, komplementował jacht i jego żeglarzy, dowcipkował, a drugi "zły ubek" bez słowa szperał w rzeczach. W ciągu następnego miesiąca byliśmy kontrolowanie przez szwedzkich celników lub straż wybrzeża jeszcze z 7- 8 razy i zawsze powtarzał się podział ról na dobrego i złego ubeka. Po zabawie na festiwalu wikingów, gdy całe Visby było pijane, ale nikt nikomu nie dała w mordę i nie było żadnej burdy, ruszyliśmy dalej na Alandy. Cięliśmy blisko szwedzkiego brzegu, ot na wszelki wypadek, gdyby coś zaczęło się dziać na morzu. Za nami został Landsort ("najgłupsza" latarnia w tej części Bałtyku - bo jak światło może mieć okres 60 sekund ), Almagrund, Svenska Hogarna, Flotjan i w końcu Mariehamina. Przeskok z Gotlandii do Mariehaminy zajął nam 38 godzin żeglugi słabiutkimi bajdewindami. Kolejny tydzień to byczenie się na Alandach i żegluga pomiędzy wyspami. W Mariehamn po 15 sierpnia kompletne pustki - 8 jachtów w całym porcie. Za to w saunie kwitnie życie towarzyskie, kończące się laniem piwa zmieszanego z wodą na gorące kamienie i śpiewaniem narodowych pieśni fińskich, estońskich a nawet rosyjskich. Nie sądziłem, że Finowie potrafią tak się bawić. Aż żal było wracać. Tuż przed wypłynięciem złożył nam wizytę bardzo sympatyczny Polak, pracujący w ratuszu miejskim w Mariehamn, który okazał się kopalnią informacji o archipelagu, oraz sprezentował nam informator o mieście wydany po polsku. Był to pierwszy wypadek gdy gdzieś w Skandynawii zobaczyłem informator turystyczny w naszym ojczystym języku. A to wyłączna zasługa kilku miejscowych Polaków i naszego gościa. 18 sierpnia, wyszliśmy z Alandów w kierunku szkieru szwedzkiego. Cały dzień "dzióbaliśmy" pod obrzydliwą krótką falkę i nocą weszliśmy w szkier przy Arnholmie. Po 3 dniach żeglugi, po 8-10 godzin dziennie i nocowaniu na kotwicy, dopłynęliśmy do Nynashamn. Często wiało w mordę, więc dużą część trasy, choć wstyd przyznać, przeszliśmy na grocie i silniku. W Nynashamn widzieliśmy basen jachtowy, w którym łodzie miejscowych żeglarzy, znajdują się za zamkniętą furtką, i prawdziwymi zasiekami z drutu kolczastego, wychodzącymi w bok od pomostu, tak by nie można było obejść furtki bokiem. Podobno to dlatego, że dobijają tam promy z naszymi rodakami. Z Nynashamn ruszyliśmy dalej na południe. Jachtów widzimy bardzo mało. To pewnie z uwagi na początek roku szkolnego w szwedzkich szkołach. Na tym odcinku lało dość często, więc gdyby nie plastikowe koszulki na mapy, nasze pomoce nawigacyjne, które w szkierze ciągle trzyma się na kolanach, spłynęłyby z deszczem. Zwykle na komplet map potrzeba 3 kompletów koszulek, co podwyższa koszt map o około 90 PLN. Ale wato. Pod Oskarshamn po raz kolejny odwiedziła nas straż wybrzeża. Tym razem rolę "złego ubola" odgrywała prześliczna blondynka. Na szczęście niezbyt jej to wychodziło i po sprawdzeniu paszportów nawet się uśmiechnęła. Trzeba przyznać, że kontrola na wodzie nie była uciążliwa, gdyż nie kazali nam zatrzymać jachtu, tylko spuścili ponton, dogonili nas i weszli na pokład gdy płynęliśmy fordem. W przeciwieństwie do polskich pograniczników nie poruszali się jak słonie w składzie porcelany i zamiast ciężkich buciorów mieli miękkie obuwie. 25 sierpnia w nocy zawinęliśmy do Oskarhamn, a 27 do Kalmaru. Kolejny dzień to halsówka wzdłuż Kalmarsundu. Wieje 6 B idealnie w mordę, więc skatowani wchodzimy nocą do portu w Grenhogen. Kolejne dwa dni czekamy na dobre meteo na przeskok do Polski. Sanitariaty czyściutkie, choć to już po sezonie. Poborca opłaty portowej, bardzo wesoły i rozmowny Niemiec, nie chciał przyjąć od nas opłaty. Zdarzyło mi się to pierwszy raz. Może dlatego, że sam go szukałem, albo że było już po sezonie, a może po prostu bolała go głowa i nie chciało mu się kwitów wypisywać. Nieważne. 30 sierpnia, ruszyliśmy do Polski. Po przejściu przez strefę rozgraniczenia ruchu pod Oland Sodra Grund, przy której strefa pod Hoburgiem, jest zacisznym porcikiem, (w pewnym momencie widziałem dookoła siebie 18 statków - a widoczność była umiarkowana) nic godnego uwagi się nie wydarzyło i aż do Helu płynęliśmy połówką robiąc po 5 węzłów. 31 sierpnia wieczorem przywitał nas przyjazny żeglarzom bosman, a wąsaty strażnik graniczny podstemplował paszporty i był równie uprzejmy jak jego europejscy koledzy. Ale uprzejmość pograniczników i bosmanów Helskich należy już do miłej tradycji tego portu. Po kąpieli, jak co roku na zakończenie rejsu, udaliśmy się do Maszoperii na śledzia w śmietanie i jedno, no może dwa , ostatecznie trzy... a zresztą nieważne, piwa. Hubert Terentiew [email protected] |
||
Napisz do autora informacji w serwisie |